Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/120

Ta strona została skorygowana.

Lasota zaś roześmiał się i zawołał:
— Powiedz-że mi pan, gdzie się też lęgną i chowają jeszcze w naszych czasach takie pojęcia i uczucia, bom ja ich dotąd ni w opisie, ni w życiu nie spotkał?
— A choćbym panu i powiedział, gdzie się lęgną, nie poszedłby pan tych ptaków w ich gniazdach szukać, aniby pan ich znalazł.
— Dlaczego?
— Bo pan się z nich śmieje.
— Przepraszam pana. Uraziłem doprawdy niechcący.
— Panu wolno mnie urażać, bo pan mi dobroczyńcą!
Powiedziane to było tak poważnie i stanowczo, że nie wyglądało na pochlebstwo.
Wjeżdżali już w bramę Mniszewa i wolant stanął naprzeciwko domu.
Michał, zdziwiony, ukazał się za węgłem i na skinienie Aleksandra stanął przed końmi. Wysiedli wszyscy i stanęli przed grobami.
— To jest koncept dopiero! — mruknął Adam.
— Robić z siebie widowisko i przedmiot baśni! — dodał Lasota. — W Każdym razie dziękuję panu, że to nie moje już.
— Biedne kobiety! — odezwała się raz pierwszy hrabianka, — Żeby tak skończyć, jakże musiało być ciężko żyć!
Spojrzała na Aleksandra, a widząc, że stoi z odkrytą głową, przeżegnała się i przyklękła. Na to i tamci panowie zdjęli czapki.
Po chwili hrabianka wstała i rzekła:
— Ten klucz, o którym mi wspominał pan Lasota, będzie zapewne kluczem tajemnicy. Nie szukał pan?