Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/121

Ta strona została przepisana.

— Nie. Co prawda, małom o tem myślał. Co mi po cudzych tajemnicach? Tym kobietom już Bóg pomógł; pacierz za nie zmówię nieraz, przechodząc tędy, a matka grobami się zaopiekuje.
— Ma pan matkę tutaj?
— Nie tutaj, ale, dzięki Bogu, mam i rychło przyjedzie.
— Musi pan ją bardzo kochać.
— Ano, jak matkę — odparł poważnie bardzo.
— Powinien pan te okropne groby obsadzić, żeby z domu widać nie było! — rzekł Lasota. — Jak się pan ożeni, to żona pana tego widoku nie zniesie.
— Jak się ożenię to już tu mieszkać nie będę.
— Dlaczegóż znowu?
— Bo ją z pałacu wyprowadzę do pałacu.
Lasota popatrzył na niego, jak na warjata, chciał zażartować, ale się powstrzymał wobec powagi młodego człowieka.
— Widzę, że i w tym względzie wie już pan nietylko, czego chce, ale i kogo chce.
Poprzez ogorzałą skórę Aleksandra wybił się rumieniec, milczał i oczu nie śmiał podnieść.
— Musi być śliczny widok z ogrodu tutaj! — rzekła hrabianka. — I wody zapewne dostanie u pana?
— Krynica jest w ogrodzie, a szklankę w tej chwili przyniosę! — zawołał, wskazując im drogę do ogrodu, sam wchodząc do domu.
Znalazł tam szklankę podróżną swoją i zaprowadził ich do krvynicy, która biła z pod góry srebrnym strumieniem ciekła do stawu.
Lasota z hrabianką zachwycali się położeniem, ale Adam zwrócił przedewszystkiem uwagę na ruiny folwarku i rzekł: