Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wolno panom mnie jeszcze ignorować. Sprawa z Wojewódzkimi jeszcze niezałatwiona.
— Ależ poznałem młodego! — zaśmiał się Lasota. — Przecie na jesiennych wyścigach wystąpił raz pierwszy. Toż się spłókał i na koniach i potem w klubie.
— Może go pan pytał o mnie?
— Nie pytam nikogo o ludzi, których znam! — odparł Lasota urażony.
Aleksander spojrzał na niego i poczerwieniał.
„Żebym ja mógł za niego życie dać!“ — pomyślał.
— Pyszna sanna! Dobrze się jednak stało, że te konie się pochorowały! — rzekł Lasota. — Inaczej spędziłbym święta w wagonie lub w hotelu. Na pociechę dla Adama zaprosiły mnie panie do Zborowa. Będę miał familijną wigilję.
— Więc i panie są? — spytał Aleksander.
— A jakże i zabawią do Trzech Króli.
— Gizeli się chciało użyć sanny, a matce urządzić choinkę dla dzieci oficjalistów! — dodał Adam. — Wrócimy na karnawał udawać, że się bawimy.
— Pan-by powinien jechać też na karnawał! — zauważył Lasota, kryjąc uśmiech żartobliwy.
— Ja? A mnie to poco?
— Żeby się bogato ożenić. Wszyscy tak czynią.
— Alboż pan uważa, że ja czynię, jak wszyscy?
— Oho, mam duże względy u pana. Myślałem, że mnie pan opoliczkuje conajmniej za tę radę!
— Ech! Kiedy już wiem, że pan się droczy ze mną!
— Lubię wyciągać pana za słowo i słuchać pańskich utopij.