Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

Kalinowski wydarł kartkę z notatnika, napisał słów parę i oddał jednemu ze stajennych.
— Ruszaj z tem do rządcy.
Zwrócił się do Lasoty i dodał po francusku:
— Kazałem ich opłacić i odesłać na kolej. W karty grają, kiedy „Kormoran“ chory!
Aleksander tymczasem obejrzał konia i rozpędził służbę po różne medykamenta.
Na głos jego w głębi stajni zarżała „Flamma“ i poczęła grzebać nogą, targając linkę.
Poszedł do niej, objął za szyję i pieścił, a klacz położyła mu głowę na ramieniu i skubała za ubranie.
— Żeby kiedy ona do biegu stawała, to-bym się zakładał — rzekł. — Wierzę w nią, jak w swoją gwiazdę. Cóż, złoto, nie zapomniałaś o mnie?
— Co pan myśli? — zawołał Adam. — Na rok przyszły układa się wyścig dystansowy. Piętnaście mil.
— W jakim czasie?
— We wrześniu.
— Wziąłbym na niej nagrodę...
— Ależ pan nie zna tamtych koni?
— Ale ją znam.
— Ano, słowo?
— Słowo.
— Przypomnę panu. Cóż pan mówi o „Kormoranie“?
— Będzie zdrów za parę dni. Niema nic groźnego. Trzech ludzi niech bezustannie zmienia naparzania dniem i nocą: Lekarstwo dać rano i wieczorem i niech pan będzie dobrej myśli.
— Ja odrazu mówiłem, że trzeba tak leczyć, — ozwał się trener — ale pan Malcz zdecydował inaczej, i siedmnaście źrebiąt kaput.
Aleksander spojrzał na niego ostro i rzekł: