Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/130

Ta strona została przepisana.

— Mojem zdaniem, jeśli pan był pewny swego, nie należało ustąpić. Rywalizacje panów, a nie influenca, zabrały te źrebięta.
Trener zdumiał, że mu ktoś śmie dawać napomnienie. Poczerwieniał obrażony.
— Za pozwoleniem — zaczął i spojrzał zuchwale na Aleksandra, ale ten mu zimno przerwał:
— Teraz kuracją jest w pańskich rękach, a zatem kwestja skończona. Dezynfekcja i wentylacja stajen jest dobra.
Trener zapomniał, co miał mówić i panowie wyszli.
Za drzwiami Lasota rzekł zcicha, śmiejąc się:
— Wreta szlag zabije. Ktoś się ośmielił go skrytykować.
— Przepraszam pana! — zwrócił się Aleksander do Kalinowskiego.
— Owszem, dziękuję panu! To było słuszne. Ich wojna wiecznie mi przyczynia straty.
— Wygnać obu! — zdecydował Lasota. — Masz dzisiaj doskonałą okazję.
— A jutro zostać z całym kramem na głowie, a potem dostać znowu podobnych. Poprawną tylko edycję. Malcz jest już piętnaście lat, Wret dziesięć. Ostatecznie do ruiny mnie jeszcze nie doprowadzili.
— Ko, ładnie-byś śpiewał na Zborowie bez kapitałów!
— Ale ponieważ je mam i mogę żyć bez troski, po co mam trosk szukać?
W tej chwili w bramie ukazały się saneczki, zaprzężone w parę srokatych kuców, doskonale dobranych.
— A to czyje? — spytal Kalinowski.
— Moje! — odparł Aleksander.