Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— Jarmark u pani! — rzekł Lasota, a Adam już konie oglądał.
— Syn mi to przysłał z za Buga. Tylko przenocują, a jutro pójdą na granicę. Mają tam na nie czekać oficerowie austrjaccy.
— Więc nie zastaliśmy pana Aleksandra?
— On po Mszy na pierwszy dzień świąt już tu nie wrócił. Pojechał za Bug po konie, a stamtąd miał na Podlasie wstąpić.
— Kiedyż go się pani spodziewa? Przecie jutro ma konie dostawić do granicy?
— O, to już ja załatwię z Michałem.
— Ależ to dla pani nielada fatyga!
— Już mnie wprawił. On od jesieni wcale w domu nie bawi. Wciąż po świecie się kręci. Dorabia się chłopak, ile sił, a my tu pilnujemy Mniszewa. Jak kiedy na dni parę wpadnie, narzeka, że mu brak roboty i znów zmyka. Panowie może wstąpią. Zostawił mi dla odesłania do księdza kosztorys reperacji kościoła. Panowie zapewne o to chcieli się dowiedzieć?
— Proszę pani, jabym tu parę klaczy sam kupił! — rzekł Adam. — Jaka cena tej gniadej i tych dwuch kasztanowatych?
Kalinowska dobyła list z kieszeni, zajrzała do niego i rzekła:
— Po dwieście rubli.
— Płacę i biorę.
Weszli do domu i zasiedli w saloniku, gdzie na kominku palił się ogień, a u stołu, zarzuconego książkami i gazetami, siedziała Józia nad zeszytem arytmetycznych zadań. Józia nie była już podobna do zahukanej sieroty z Kuhacza. Kwitła zdrowiem, wyrosła, ośmieliła się, patrzyła rezolutnie z pod ciemnej grzywki