— Nie, pani.
— Choćbym się obraziła śmiertelnie?
— Nie boję się pani obrazy.
— Choćbym bardzo prosiła?
— Może pani rozkazać.
— Darmo?
— Darmo.
— A zatem wykreśliłam pana ze swojej przyjaźni. Myślałam, że pan grzeczniejszy.
— A ja myślałem, że pani litościwsza.
— Pan mnie o nic nie prosił! To ja dostałam kosza.
Zamyślił się, zawahał i rzekł wreszcie:
— Czy pani bardzo o to chodzi, żeby mnie tu osadzić na swych dobrach?
— No, kiedy tyle pana o to proszę.
— Ha, ponieważ tedy, oprócz pieniędzy, nic pani nie ma, niech pani co miesiąc zapłaci dwieście rubli na ubogich, a ja idę na służbę. Tylko jeszcze o jedno poproszę. Jeśliby pani wychodziła zamąż, da mi pani wiedzieć natychmiast, bo ja i dnia jednego wtedy nie zostanę. Teraz chyba jest pani rada. Postawiła na swojem.
— To pan postawił na swojem. Jeszcze mi pan dyktuje warunki. No, ale co mam robić? Jest pan tak do przeciętnych ludzi niepodobnym, że trudno pana zestawić z nimi! Ale mi tego nawet pan nie wytłumaczy, jak człowiek, żyjący fantazją, może się stać miljonerem, o czem pan marzy.
— Miljonerem? Ja? Nigdy! Ja magnatem będę, a to wcale co innego. Kiedyż obejmuję zarząd?
— Choćby zaraz, w tej chwili.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.