Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie może być! Dzisiaj mam zajęte, jutro i pojutrze objadę folwarki i zlustruję, we czwartek zabiorę księgi. Przystaje na to pani?
— Wolałabym prędzej, ale że pan do galanterji względem mnie się nie poczuwa, muszę czekać.
— Ładniebym wyszedł na galanterji. Kazałaby mnie pani lokajom wyrzucić za drzwi.
— Kto wie? Galanterja pana byłaby może tak do przeciętnych niepodobna, żeby mi się podobała.
— Wątpię, bo innej nie rozumiem, jak skręcić kark komu lub sobie.
— O, to mi jej pan nie świadcz! Zanadto średniowieczna.
Roześmieli się oboje, a on z tą samą żartobliwą brawurą rzekł:
— Będę tedy der fromme Knecht Fridolin! Niech pani bawi się bez troski! Dopilnuję tu pani dobra.
Wstał i ukłonił się, jak zwykle, zdaleka.
Podobało jej się to i uspokoiło, że ani zuchwałym, ani natrętnym nie jest. Wyciągnęła rękę.
— Dziękuję panu! Zwracam przyjaźń i sympatję.
— Przyjmuję z wdzięcznością i postaram się już jej nie stracić! — odparł z progu, składając ostatni ukłon.
Adam przy obiedzie dowiedział się o przegranym zakładzie. Miał Katzenjammer i był w najgorszym humorze.
— Mogłaś mu i Zborów wpakować! — mruknął.
— Zlituj się, ja kładę veto! — obruszył się Lasota. — To jest narwaniec, gotów za Zborów drugie dwieście rubli ofiarować na dobroczynność, a wtedy kiedyż znajdzie czas dla siebie pracować!