Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/165

Ta strona została przepisana.

— Cóż znowu? Interes rodzinny! — rzekł Adam.
— I czysty egoizm. Im prędzej pan wróci, tem nam będzie spokojniej i wygodniej — dodała Gizela. — Czego się dla interesu nie czyni! Toutes les bassesses possibles!
Miała znowu lekceważący, pogardliwy wyraz twarzy, a on snać uznał się pobitym, słabym, bo zamiast odciąć się podobnem, głowę spuścił, bardzo nieszczęśliwy.
Tego wieczora, wracając do hotelu, błądził długo po ulicach, szedł bez celu, zamyślony, i czynił z sobą ścisły rachunek.
— Stało się. Pobije mnie, ilekroć zechce, opęta i uczyni, co jej będzie w danej chwili korzystne. Teraz nie dałbym za swą wolę i siłę arkusza starej gazety. Przepadłem.
A przecie wiem, kto ona. Rozpieszczona miljonerka, zimna kokietka i znudzona szczęściem jedynaczka. Nie dba o mnie, ani czuje sympatji. Potrzebny jej jestem na administratora, jest pewna swej potęgi i czaru, zdobycz trzymać będzie, bo jej z tem wygodnie, a jeślibym kiedy zapomniał dzielącej nas granicy, wyrzuci mnie za drzwi. To jest doskonale obmyślany interes.
Ale dotąd byłem i ja pewny siebie, poddawałem się zabawie, jak silny człowiek daje się wyzyskiwać dziecku. Ale dziś uczułem raz pierwszy, co jest władza i co jest niewola. Przepadłem ze szczętem, tembardziej, żem się ze słabości zdradził. Jestem skazany na dożywotnią niewolę! Trzeba choć pozory ratować, choć honoru nie utopić w tem opętaniu. Dotąd walczyłem ostre na ostre, bom ją postanowił zdobyć. Wysoko, daleko była, na szklanej górze, byłem w swoim żywiole.