— Chryste! Żółty koń! — parsknęła śmiechem Gizela. — Żeby to Adam posłyszał! To jego ukochana „Flamma“, żółty koń! Iziu, ty znasz się tylko na odcieniach jedwabi!
— Nie mogę sobie przedstawić pani jako żony sportsmena! — rzekł Lasota.
— Niech mnie Bóg broni! Umarłabym ze strachu.
— Albo on z rozpaczy!
Od oficyn szedł Aleksander powoli, nie kwapiąc się. Tylko co z konia zsiadł, zakurzony, w długich butach i zmiętej czapce. Prętem obijał liście z krzewów i gwizdał przez zęby, gładząc drugą ręką łaszącą się doń Wartę, wyżlicę.
O kilkanaście kroków przed stajnią przestał gwizdać i pręt wsunął w cholewę.
Adam go spostrzegł i zawołał:
— Posłałeś na kolej po paki?
— Posłałem! — odparł, uchylając czapki, i stanął przed hrabianką.
— Czy to pan dysponował powozy? — spytała, ledwie skinąwszy głową.
— Ja.
— Niechże pan na drugi raz raczy pamiętać, żeśmy nie śledzie i każe obejrzeć, co posyła. W wolancie jedno koło skrzypi, a w powozie drzwiczki się nie zamykają. Zapewne pan nieczęsto zagląda do wozowni?
— Nawet wcale nie zaglądam, bo nie mam na to czasu.
— Zapewne nie ma pan też czasu pomyśleć o kopaniu buraków, tylko w Mniszewie.
Bujnicka spojrzała przerażona na nią, potem na Aleksandra i usunęła się o kilka kroków. Lasota, bardzo zajęty, słuchał, co dalej będzie. Na twarzy Aleksandra ściągnęły się muskuły.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.