Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

— Owszem, proszę o depeszę, wyślę natychmiast! — rzekł.
— Ależ, przepraszam pana! — odparł Tekeny — Nie śmiałbym pana tem utrudzać.
— Spodziewam się. Rozkazuje mi moja pani, więc spełniam. Proszę o depeszę!
— Kiedy pan tak uprzejmy, to proszę przynieść pióro i papier!
— Cóż znowu! — zaprotestował Tekeny. — Pójdziemy z panem do gabinetu pana Adama.
Wyszli; hrabianka zwróciła się do panny Bujnickiej.
— Jakże się bawisz? Pewnie cię bawi rozmową o fornalce, nawozach i burakach?
— Ależ nie! Bardzo przyjemnie rozmawiamy.
— O czemże innem taki rządca może mówić?
— Z tobą, naturalnie, bo go tak traktujesz, ale on jest tak wykształcony i oczytany, jak mało kto.
— Chcę wierzyć! — zakończyła hrabianka ironicznie.
— Moja Giziu, kiedy go tak niecierpisz, poco trzymasz? Toć ani jemu, ani tobie niemiłe.
— Trzymamy go, bo możemy jeszcze na gorszego trafić. Zresztą Adam ma słabość do niego, a on trudny jest do wyrzucenia, jak uważasz. Nie jest obraźliwy, ani domyślny.
— Mnie się zdaje, że go nie znasz i źle sądzisz.
— A tyś tak prędko poznała! — roześmiała się ironicznie Gizela.
Panna Bujnicka zarumieniła się, ale w tej chwili wrócił Tekeny i rozmowa się przerwała.
Aleksander nie pokazał się więcej w pałacu, siedział nad rachunkami w biurze, gdy około jedenastej wpadł do niego Lasota.