Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/186

Ta strona została przepisana.

— Mów, co chcesz. Cały ten interes krzywo mi wygląda i ja to wyświetlę. No, dobranoc!
Wyszli razem na ganek i natknęli się na stajennego chłopca, który podał Aleksandrowi kwit z wysłanej depeszy.
— Szkoda, że już panie śpią! — roześmiał się Lasota. — Powinieneś był odnieść ten kwit własnoręcznie hrabiance i podać na tacy, jak lokaj.
— Poczekaj, przyjdzie do tego! — odparł Aleksander. — Będę ja jeszcze Tekenemu strzemię podawał.
— Czyś oszalał? Pocóż to znosisz?
— Tak sobie, dla oryginalności!
Lasota ramionami ruszył i odszedł zamyślony. Był pewien, że coś odkrył, ale teraz znowu nic nie rozumiał. Aleksander zbił go zupełnie z tropu.
Nazajutrz hrabianka wstała bardzo rano i kazała osiodłać sobie konia. Wszyscy jeszcze spali w pałacu, tylko na folwarku ruch już panował pracowity.
— Czy rządca już wstał? — spytała dozorcy, który eskortował czeladź w pole.
— Już dawno wyjechał do Izabelina, do młocki.
Ruszyła tedy w przeciwiną stronę, żeby go nie spotkać i objechała plantacje buraków. Wszędzie robota w pełni i spotkała nawet transport, dwadzieścia fornalek, na drodze do fabryki.
— Skąd to? — spytała.
— Z Liszni! — odparli fornale, czapkując nisko dziedziczce.
Był to jej folwark.
— Dawno już odstawiacie?
— Już trzy dni.
— A Zborowskie idą?
— Dzisiaj pierwsze.