Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/187

Ta strona została przepisana.

Minęła ich i skręciła w pierwszą boczną dróżkę polną, obejrzała zasiewy ozime, potem stawy Zborowskie i już niedaleko od domu spotkała Aleksandra.
Ukłonił się i rzekł:
— Czy pani każe sprzedać pszenicę?
— A zborowska sprzedana?
— Tysiąc korcy zdaję dzisiaj, po sześć rubli.
— Jeśli pieniędzy potrzeba, proszę sprzedać.
— Pieniądze są, ale cena spadnie.
— Pan tak myśli, ano, to wolę poczekać; zobaczymy, kto wygra.
— Pani każe długo czekać?
— Tydzień.
— Przyślą kupców do pani.
— Dobrze. Jakiż wydatek buraków?
— W Zborowie lepszy trochę, niż w pani folwarkach, a najlepszy u pani Kalinowskiej. Sto dwadzieścia, do stu pięćdziesięciu korcy z morgi.
— Bywało lepiej. Bardzo obrzynają w fabryce?
— Nie, pięć, siedm procent. Jeszcze niewielki ścisk i jeszcze nie doszło do zerwania towarzyskich stosunków. Byłem pierwszego dnia tylko, wczoraj nie mogłem dojechać, bo młocarnie szły wszystkie.
— A mniszewskie już pan odstawia?
— Jutro mają zacząć. Tam wożą tak małe partje, że nie mam cierpliwości nawet się o to dowiadywać. Będą się z tem bawić pewnie trzy tygodnie.
— Miechże pan tam użyje wszystkich naszych fornalek i zda w jeden dzień.
— Dziękuję pani.
— Zgoda?
— Nie. Dziękuję za pani uprzejmość, ale fornalki maają u siebie dość roboty.
— Widzę, że pan jest śmiertelnie na mnie urażony.