Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże pani nie przysięga, bo go klacz zrzuci i pierwszy wróci, ale piechotą — roześmiał się Bujnicki.
Tymczasem na drodze kłąb jeźdźców, zrazu zbity, zaczął się wydłużać. Aleksander, klacz hamując, wypuścił naprzód połowę koni i pilnował tylko, by jechać tuż za Tekenym. Dzień był jasny, chłodny, droga sucha, tylko w lasach dokuczały korzenie. O trzy tylko konie dbał Aleksander i te trzy mu przodowały na czwartej mili, reszta pozostała daleko. Wtedy zwolnił zupełnie biegu klaczy, tamci raz pierwszy użyli szpicruty.
Dał się klaczy wysapać, poklepał ją po szyi i rzekł:
— Widzisz, tamte już dostają napomnienie! Ty tego nie lubisz, patrz, rzucam pręt, żebyś swój honor znała. Nabierz tchu, złota, bo musisz być pierwsza! No, śmigaj!
Puścił cugle, klacz wyciągnęła się w największy pęd. Minęła Tekenego, potem Jaźwińskiego. Miał rację stary Bujnicki. Sławski był na czele, ale jego olbrzym sapał złowieszczo. Jakiś czas jechali obok siebie, przelecieli koło Adama, który z zegarkiem na nich oczekiwał. Sławski ćwiczył konia, wściekły.
Na każde świśnięcie klacz Aleksandra wzdrygała się cała i, tuląc uszy, zmykała jak wiatr od tak nieambitnego towarzysza.
Wtem koń Sławskiego się potknął, była to sekunda, ale już „Flamma“ wzięła czoło i nie dała się dopędzić. Aleksander utrzymywał ją w tem tempie godzinę, wtedy się obejrzał, był sam o milę od Zborowa i słońce zachodziło. Zwolnił biegu, wyprostował się i zdjął czapkę.
— Hej, hej, Tekeny, gdzieżeś! — zawołał, upojony triumfem. — Przegrałeś, a pokonanego nie