Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— Ja ci na to nie pozwolę, urlopu nie dam! Będziesz bawić damy. A teraz poczekaj chwilę! Gizela chciała się z tobą widzieć. Powiem jej, że jesteś.
— Nie mogę się pokazać w salonie w tym stroju.
— Może przezemnie powie ci, czego chce.
Adam wyszedł, a któryś z panów rzekł:
— Spróbuj pan szczęścia w baka! Ręczę, że pan ma i do tego wenę.
Aleksander, śmiejąc się, położył dziesięć rubli i wygrał, podwoił — i znowu wygrał.
Nie upłynęło kwadransa, miał przed sobą kilkaset rubli. Wtem wrócił Adam i rzekł:
— Gizela prosi, żebyś sprzedał pszenicę.
— Cena spadła o trzydzieści kopiejek na korcu.
— I codzień spada! — dodał Sławski.
— Ostrzegałem hrabiankę pozawczoraj. Kazała czekać. Powiedz jej, Adamie, czy się na cenę zgadza.
— Idź, powiedz sam! Czyta sama w salonie.
— Idź, idź, — zawołał Lasota — bo jak będziesz dalej grać, to obedrzesz nas do koszuli! Pocoś zaczepiał tego szczęśliwca, Józiu?
— Myślałem, że taki piękny chłop w karty musi przegrać.
— Ba, kiedy nie mam dotąd czasu na kochanie.
— Biedny! Żyje jak pustelnik! — szydził Lasota.
— Dobranoc panom! — zaśmiał się Aleksander i wyszedł.
Hrabianka czekała na niego.
— Cóż zarobię na pszenicy? — spytała.
— Tyle, co na „Alance“ pana Tekenego.
— Pan sądzi, żem straciła? — odparła z uśmiechem. — Owszem dużo, bardzo dużo wygrałam dzięki Panu i mam do spłacenia dług wdzięczności.
Pokręcił głową, nie rozumiał, a bał się pułapki.