Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/198

Ta strona została przepisana.

— Otóż proszę pana sprzedać pszenicę po bieżącej cenie i pokończyć różne, rozpoczęte roboty. Na Nowy Rok uwolnię pana od ciężaru administracji. Cóż, dogodziłam panu?
— Zupełnie mi obojętne. Dawałem rady wszystkiemu i służyłem z dobrą chęcią. Im więcej zajęcia, tem mi weselej na świecie. Czy pani już ma zastępcę, czy też, wedle naszej pierwotnej umowy, wychodzi pani zamąż?
— A cóżby pan wolał? — spytała.
— Nie potrafię ułożyć porównania.
— To nie odpowiedź.
— Jedyna możliwa.
— Jeśli się nie ma odwagi powiedzieć prawdy. Zatem cofam pytanie, a raczej zapytam, jakie pan ma zamiary, gdy pozbędzie się pan pracy administratorstwa i zostanie tylko z Mniszewem?
— Jutro już sprzedaję Mniszew, wyrosłem z niego. Po spłaceniu pana Lasoty zostanie mi dziesięć tysięcy.
— O, z tem chyba kupi pan pół powiatu!
— Kupię może Zabrańce.
— Razem z piękną Reginą?
Podniósł oczy na nią i popatrzył bez słowa. Ona nie spuściła wzroku, ani go skarciła za wyznanie zuchwałe, które w nich było. Owszem, zdawała się go wyciągać, ośmielać.
Przychodziły tak na nią fale fantazji dla pięknego chłopaka, owe chwile, których on się lękał najbardziej.
Postąpił krok naprzód, zapomniał o wszystkich postanowieniach, przysięgach, zaklęciach, czuł tylko swą bezmierną miłość.
Patrzyli wciąż na siebie. Jej wzrok łagodniał, gasł, zda się w zamyśleniu, wpół śnie. Odrzuciła głowę na poręcz fotelu i uśmiechnęła się rozkosznie.