Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy on do kolan jej się usunął, rękę do ust podniósł i rzekł:
— Niechże mnie pani zabije teraz, jeśli chce ze swej drogi usunąć, bo żyw nie ustąpię!
Powoli usunęła rękę.
— Czy pan oszalał? Proszę wstać! — odparła pół napominająco, pół żartem.
W tej chwili ktoś drzwi otworzył. Gizela skoczyła z fotelu, obejrzała się, ale ten ktoś drzwi napowrót zamknął. Zwróciła się do Aleksandra blada, zmieniona, z gniewem w oczach.
— Kto to był? — rzuciła niespokojnie.
— Nie wiem! — odparł obojętnie.
Wtedy jej krew uderzyła do twarzy i spojrzała nań z takiem rozdrażnieniem i wzgardą, że się cofnął, przerażony zmianą.
— Nie wie pan? Ano to ja wiem! Zapewne przyjaciel pana, pan Lasota, takiż sam łowca posagowy. Musiał on pana ośmielić, uzuchwalić i czatować za drzwiami. Obrachowaliście dobrze mój fundusz, ukartowaliście świetny interes. Co za bezczelność i brudy! Ale mnie nie znacie, jestem dość bogata, żeby drwić z kompromitacji i skandalu. Idź pan precz, poznałam nareszcie pana.
Przez chwilę ogłuszony podziwem i zgrozą Aleksander skoczył jak ranny lew. Oczy mu krwią zaszły, porywał go napad szału, w którym już bywał niepoczytalny.
— Poznała mnie pani — wybuchnął głuchym, dzikim głosem — to niechże się mnie pani strzeże! Dbam i pożądam miljonów pani, dobrze, nie weźmie ich więc nikt i pani nikt nie weźmie. Ostatni policzek dostałem i tego pani nie daruję i zabiję panią, zabiję w ten dzień, gdy pani komu odda swą rękę i fortunę.