Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

— A zatem przyznajesz mu słuszność, bronisz go! Biedna ofiara, bezinteresowny bohater! Może mam go jutro przeprosić?
— To ci nie grozi, bo go więcej nie zobaczysz.
— Aż mnie przyjdzie zarznąć, albo zrobi skandal, głośny na cały kraj!
— Mam nadzieję, że do tej chwili już ochłonął i wyleczył się z miłości, więc i pamięć o tobie prędko straci. Możesz być spokojna!
— Ale on musi mieć karę! — zawołała.
Adam znowu się uśmiechnął.
— Zaco? Żeś go przyjęła, czy żeś go odrzuciła.
Żachnęła się niecierpliwie.
— Idź sobie! Ten nędznik, intrygant, nawet ciebie otumanił! Mój dom już nie w Zborowie.
— Ależ Giziu, trochę flegmy i logiki! Przedewszystkiem nikt sceny nie widział, ani wie, co między wami zaszło. Ja, a nikt, to jedno, wiesz o tem. Czegóż więc chcesz? Żebym mu jutro wymówił dom i posadę! Ależ w takim razie ludzie właśnie się zdziwią i zaczną szukać powodu. Pierwsza matka podniesie alarm. Co jej powiem? Wiesz mi, nie traktuj tego tragicznie! Odrzuciłaś go, jak wielu innych, których już nie pamiętasz. I o nim zapomnisz za tydzień. Ja się z nim jutro rozmówię, ułożymy w cztery oczy, jak ma się urządzić z administracją twych majątków, żeby nie potrzebował ci się nawijać na oczy, umityguję warjata i będzie, jakby nic nie było. Moja droga, to głupstwo, i musisz być nielada zdenerwowana, że cię to tak zalterowało.
Gizela istotnie była bardzo nieswoja, bo nagle wybuchnęła płaczem. Adam się przeraził i stał nad nią nieradny.