Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/219

Ta strona została przepisana.

Żeby spojrzał w tej chwili na Józię, żeby przypuszczał, że słyszy z drugiego pokoju...
Dziecinna jej twarzyczka istotnie o lata była starsza, uśmiech był grymasem gorzkim, a brwi się zbiegły w złowieszczy mars.
— A my? — szepnęła głucho Kalinowska.
— My! — uśmiechnął się i ręką machnął. — Kto nic własnego nie ma, powinien się oswoić ciągle tracić. Z tego się nasza dola składa.
Kalinowska zawahała się chwilę, wreszcie rzekła nieśmiało:
— A żebyś przyjął propozycję Malickiego?
— Niedawno mama kazała mi tu zostać! — odparł.
— To prawda. Masz rację, trzeba się przemóc. Dziecku tam dobrze będzie.
— A my nie będziemy posądzeni, że chcemy za opiekę wynagrodzenia. Przeklęte pieniądze! Prześladują mnie zawsze i wszędzie!
Westchnęła Kalinowska i znowu się odezwała:
— Malicki mnie bardzo prosił, żebym przeprowadziła Józię i zabawiła czas jakiś, aż się oswoi. Waham się, bo jakże ty tu się obejdziesz bezemnie.
— Wproszę się na wikt do proboszcza. Niech mama jedzie! — rzekł chętnie. — Będzie dziecku lżej!
Józia podniosła oczy na niego przez szparę drzwi i cicho zaczęła płakać. I na zaciętość jej miał talizman, chociaż się go bała zawsze, a od wczoraj nienawidziła z głębi zdradzonej duszy.
Oddał ją przecie z zimną krwią, oddał, jak synowie Jakóba brata Józefa do Egiptu.
Wszedł do pokoju, stanął nad nią i rzekł łagodnie: