Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/220

Ta strona została przepisana.

— No, nie płacz, Józiu! Matka z tobą pojedzie, nie będziesz wśród obcych. No, dziecko, cicho, nie płacz!
I schylił się, pogładził ją po głowie i wreszcie snać mu jej naprawdę żal było, pocałował we włosy.
Dziewczynka załkała, chwyciła go rękoma za szyję i jakby się nigdy nie bała, przygarnęła mu się do piersi, ile sił zaciskając ręce.
— A pan kiedy przyjedzie? Na święta? Przyjedzie pan?
— Przyjadę, dobrze! — odparł, zdziwiony tym wybuchem.
— Bo jakby pan nie przyjechał, to ja umrę! Będzie pan musiał na pogrzeb przyjechać!
— Co ty bredzisz? Wstydź się! Takiś zuch dziewczyna była zawsze, a teraz jakby cię ktoś odmienił! Przecie powiadasz, że się mnie boisz, a chcesz, żebym przyjechał.
— Ja się chcę pana bać zawsze, codzień. Poco pan mnie oddaje? Żeby pan mnie kochał, toby mnie pan nie oddał.
— Oddaję, bo nie mam prawa zatrzymać, a tam będzie ci lepiej, niż u nas. Zobaczysz, że po roku nas zapomnisz. Będziesz miała koleżanki, będzie ci wesoło. Zresztą przecie i tak miałaś być w Jazłowcu, to jeszcze dalej, niż Lwów.
— Ale pan miał mnie tam odwieźć i zabierać na każde święta i wakacje, a teraz mnie pan całkiem oddaje i do domu już nie wrócę.
— Teraz twój dom tam będzie, u wuja.
— Nie, nigdy! Muszę tam jechać, gwałtem mnie biorą, to nie dom! Bracia Józefa ciężko zgrzeszyli, gdy go oddali do Egiptu, i pan tak samo grzeszy, ale ja panu przebaczę, jeśli pan na święta przyjedzie.