Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/23

Ta strona została skorygowana.

Pani zacięła usta i, przechodząc obok Kalinowskiego, rzuciła wzgardliwie:
— Mogliście rachować, że przyjedziemy i przygotować trochę uprzejmiejsze przyjęcie. Było-by to dyplomatyczniej.
Na opaloną twarz Kalinowskiego uderzyła krew.
— Ja tu już nie służę, ani dyplomacji nie potrzebuję! — odparł zmienionym głosem. — Strzegę prawa, a nie uprzejmości!
— Ja wolę tu czekać, niż szukać kataru po błocie — rzekł Staś, zostając na ganku.
O parę kroków od niego stał Kalinowski, patrząc na drogę ku wsi. Staś, po chwili wahania, zbliżył się do niego.
— Pan pozwoli się przedstawić! — rzekł grzecznie, uchylając kapelusza.
Wymienił nazwisko. Rządca dotknął czapki, powiadając swoje.
— Może pan krewny Adama Kalinowskiego — ironicznie wymienił Staś — znanego sportsmena i bogatego panicza w Warszawie?
— To mój stryjeczny brat — odparł spokojnie Aleksander.
— Dziwna rzecz, że on mi o panu nie wspominał — równie ironicznie ciągnął tamten.
— Bo należę do takich ubogich krewnych, co nie szukają bogatych, ani ich potrzebują. Nie zna mnie, ale będzie wiedział, kto jestem, gdy go pan spyta. Ojciec jego wyniósł się za Bug i tam dobra nabył. Mój ojciec został z tej strony i stracił dobra i nawet życie. Nazywał się jak ja, Aleksander.
Patrzył wciąż na drogę, mówił obojętnie. Nie chodziło mu o przekonanie tego panicza.
— A pan już tu oddawna? — zagadnął Staś.