Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/232

Ta strona została przepisana.

— A ja ci powiadam, że tak ciągle fantazją się rządząc, niczego się nie dobijesz! — rzekł gniewnie Adam. — O co ci chodzi? Żeby nie służyć? No, to bierz Zborów w dzierżawę! Lepsze ci dam warunki, niż Malicki.
— To nietrudno, ale właśnie ja tego nie chcę. Nie będę pieczeniarzem u bogatego krewnego.
— Jeśli wolisz być posądzonym, że pilnujesz bogatej dziedzicki Malickiego, to niech ci służy.
— Dowiodę, że tak nie jest, a potem oszczerców nauczę, jakem przekonał Wojewódzkich. To mój los, że mnie szkalują, a ja potrafię się z każdym porachować. Jak się jest ubogim a ambitnym, to się nazywa na święcie, że się jest awanturnikiem. Ten stempel muszę nosić od kolebki do grobu. Niechta!
Ruszył ramionami i wstał:
— Zatem jutro polujemy. Nie będę państwa dłużej sobą zajmował. Dobranoc! — rzekł lekkim tonem, składając hrabiance głęboki ukłon.
— Pan pozwoli jeszcze zatrzymać się na kolację. — rzekła, wstając. — Nikt pana w domu nie oczekuje, więc proszę do jadalni!
— Chodźmy! — wziął go pod rękę Adam, widząc, że się waha i pociągnął w głąb domu.
Przechodząc przez salon, Gizela rzekła półgłosem:
— Matka cierpi na migrenę. Będziemy sami.
Obejrzała się na niego, on zadrżał. Były to znowu te oczy dawne, jego opętanie. Przeraził się. Co znowu? Czy znowu pastwić się zacznie? Ale wnet lęk zagłuszyła krew; buchnęła mu do serca, do twarzy.
— Niech się pastwi, niech depce, ale niech da sekundę takiego szczęścia, takie spojrzenie!
Zasiedli we troje w jadalni. Kazała podać przekąski i herbatę, własnoręcznie nalała mu koniaku. Adam