Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Kalinowska przyjęła go bardzo serdecznie, wypytała o galicyjskie sprawy i, wzdychając, zgodziła się na Sochowicza.
— Naturalnie. Tamto dla pana korzystniejsze. Z całego serca życzę powodzenia i dobrego losu! Niechże pan nas nie zapomni i uważa za najlepszych przyjaciół. Serdecznie dziękuję panu za pracę! Nie zastąpi pana nikt!
— Wierzę! — zaśmiała się Gizela. — Nikt nie będzie pracował: pour le roi de Prusse.
— Niech pani mnie nie przecenia. Przybyłem tutaj pod zarzutem złodziejstwa i oszustwa. Dano mi możność rehabilitacji; ręka, którą mi Adam podał, za brata mnie uznając, dała mi wstęp do towarzystwa równych mi urodzeniem. Zamałom wypłacił jeszcze i zawsze mu dłużny zostanę.
— Tak, ale zawieszasz wypłaty i zmykasz! — odparł żartobliwie Adam. — Ej, coś tam jest podejrzanego w tej Galicji! Przyjadę do Strugi i wyszpieguję.
— Toć wiesz, że mam zdobyć księżniczkę. Muszę się starać o pałac dla niej.
— Dobrze, dobrze! — ucieszyła się pani Kalinowska. — Żeń się pan, ja służę za swatkę!
Gizela, widoczne zniecierpliwiona, ruszyła ramionami.
C’est stupide! — zamruczała, tak, żeby matka nie dosłyszała, a głośno dodała:
— Cóż będzie z naszem polowaniem na lisy?
— Uda się dobrze, bo mamy pełnię na niebie, a ciszę na ziemi. Trzeba tylko wybrać spokojne konie i niechybkie sanki, a ręczę, że oszukamy Reineka.
— Konie — zawołał Adam — ano, to chodźmy do stajen i wypróbujemy kilka par.