Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sądząc po pana słowach, zgroza ogarnia, jak przed szałem natury, ale tak nie jest. Ma pan za wiele woli i ambicji.
— Jedna pani właśnie tego nie poznała, niestety! Nie miałem ambicji, gdym się przed panią ukorzył, ani woli, żeby odtrącony, panią znienawidzić, za najcięższą obelgę, jaką zniosłem, a pozwalać pani dalej bawić się z sobą, jak z pinczerem.
— Zaczynają, się impertynencje! — roześmiała się. — Czy nie dość panu mej łaski, że je zwykle cierpliwie znoszę? I ja siebie nie poznaję w tym razie. To powinno panu bardzo pochlebiać.
— Wcale a wcale. Płaciła mi pani za tę chwilową łaskę impertynencjami wobec towarzystwa.
Vous étes imbécile! — zawołała niecierpliwie. — Robiłam, co mogłam, żeby rządcy się pozbyć.
— A teraz, gdy się pani pozbyła?
— Staraj się pan mnie bawić czasami. Niezbyt często, żebym się nie znudziła i niezbyt rzadko, żebym nie zapomniała.
— I tak, ad inifinitum?
— To zależy od pana.
Zaciął konie i umilkł na chwilę.
— Zbiera się nowa serja impertynencyj! — zauważyła z uśmiechem.
— Nie! — potrząsnął głową. — Myślałem o czem innem. Służę pani do zabawy, tylko gdy mnie się taka zabawa sprzykrzy, zakończę po swojemu.
— Jak?
— Zobaczy pani. Postaram się, żeby nie było nudne.
— I pozabija pan wszystkich! — odparła żartobliwie.