Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/241

Ta strona została przepisana.

— Stary Malicki sam cenę dzierżawną oznaczył, więc się chyba sam okpił. Rzeczywiście dobre miałem te trzy lata, i żeby takich jeszcze kilka, Czernicę będę mógł kupić!
— Koszałki opałki! Za lat kilka będziesz panem na Strudze, a moja Czernica przejdzie na Stary Testament. Nie mnie czekać lata.
— Myślisz, że się ożenię z Józią? Nie!
— Okropnie jesteś głupi! Tyle lat dać się za nos wodzić kokietce i życie marnować. Żeby twoja matka żyła, opowiedziałbym jej, w jakich złych jesteś rękach.
— Moja matka zna mnie do gruntu i nie miałem przed nią tajemnic.
— I może pochwalała to zapamiętanie bezsensowe?
— Nie znajdowała, żeby to było marnowaniem życia i wolała, niż wasze romanse na setki. Zresztą mówmy o czem innem. Dokąd wyjeżdżasz stąd?
— Sam nie wiem. Gdzieś na polowanie zapewne.
— Jedź ze mną do Zborowa. Masz pewnie zaproszenie.
— Mam, ale nie wiem, kto więcej będzie. Żebym tam spotkał Freda i Gucia, tobym pojechał.
— Widziałem ich obu na wyścigach jesiennych i wybierali się stanowczo.
— Ano, to jadę. Weźmiesz mnie na swoje konie, bo nie trzymam stajni a w tej mojej Jerozolimie.
— Więc w poniedziałek ruszymy.
— Fe, poniedziałek feralny dzień! Jeszcze który z nas żyw stamtąd nie wróci.
Aleksander ruszył ramionami.
Zapalił cygaro, wyciągnął się w fotelu przed kominkiem i, uradowany z towarzystwa przyjaciela, wesoło zaczął:
— Ależ Tekeny skończył niefortunnie!