Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiesz ty, coś powinien zrobić? Pogodzić mnie z Malickim.
— I owszem, tylko przestań grać!
— Ba! I cóżbym robił? Pracować już się nie nauczę, a nic innego mnie nie bawi. Ty tego nie rozumiesz, bo ty jeszcze możesz kochać, czuć, jesteś pełen życia. A mnie to jedno zostało! Et, lepiej zagrajmy w baka! Licho bierz Malickiego, za tydzień mogę być od niego bogatszy, a od ciebie szczęśliwszy. Zeszłej zimy w Nizzy wygrałem w jeden wieczór trzykroć sto tysięcy franków i omal ci nie odesłałem długu. Ile tam tego jest?
— Nie pamiętam. Mniejsza!
— Nazajutrz przegrałem połowę.
— No i cobyś zrobił, żebyś przegrał sześćkroć?
— A cobyś zrobił, żebyś przegrał swoją szklaną górę, na którą się drapiesz tyle lat? Ty także uprawiasz hazard całe życie, a mnie się dziwisz. No, cóż, zagramy?
— Nie dzisiaj, bo mi się spieszy. Wpadłem, żeby cię do Zborowa zamówić, chwilę pogawędzić i kolację zjeść. Jestem w drodze do Sokala.
— Niechże cię licho porwie z tą wieczystą jazdą i interesami. O wiele wygodniej traci się pieniądze, niż się je zbiera, dlatego nigdy nie miałem gustu do zbierania. Powiedz-no jeszcze jedno: ładna ta Józia Sławska?
— Bardzo przystojna.
— I zawsze w tobie zakochana.
— Niegroźne są zakochania siedemnastoletnie. Bywa tam u nich młody Nietyksza, bardzo porządny i elegancki chłopak. Ten ją weźmie.
— Naturalnie, jeśli ty nie upilnujesz. To jest zgroza tak wszystko marnować. Ty do niczego nie