Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/244

Ta strona została przepisana.

dojdziesz, pomimo szalonego szczęścia! Słuchaj-no: ostrożnie, za wiele stawiasz na kartę!
— Zawsze wszystko, co mam.
Lasota głową pokręcił i wstał, bo oznajmiono kolację.
Pomimo namów Aleksander nie dał się zatrzymać na noc i wyjechał, zapowiadając, że wstąpi rano w poniedziałek.
Jakoż o świcie tego dnia zbudził Lasotę i gwałtem wyciągnął z łóżka. Konie stały pod gankiem, węgierska czwórka, doskonale dobrana, pogoda była jasna i sucha, droga dobra.
— Przyjedziemy za wcześnie! — ziewał Lasota. — Te bestje muszą wściekle chodzić.
— Mamy komorę i złe tam drogi. Wielki czas!
— Bodajeś kark skręcił z tą gorączką! A gdzież psy?
— Wyprawiłem naprzód.
— Trzeba być chłopem, żeby wstawać o tej porze. Józef, pakuj rzeczy!...
I, mrucząc, poddał się losowi.
Ruszyli tedy ku granicy. Aleksander sam powoził, konie szły jak wicher, on, szczęśliwy, pogwizdywał; dobra była jazda. Ale na komorze zmitrężyli godzinę dłużej i wieczór był ciemny, gdy z miasteczka, wjechali w dworską wysadę i zobaczyli rzęsiście oświetlony pałac zborowski.
Aleksander umilkł, bo mu za mocno tłukło się serce w piersi. Zajechali pod boczny ganek i weszli na korytarz gościnnych mieszkań, gdzie na nich już czekał lokaj.
Muzykę słychać było z salonów i gwar zabawy.
— Czekaliście nas? — spytał Lasota.