Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/247

Ta strona została przepisana.

— Poco być przytomnym, kiedyśmy szczęśliwi! — odparł.
— Ażeby nimi pozostać. Tu es fou! Tylu ludzi! Zabieraj te ordery i wynoś się! Au revoir!
Przechyliła się, musnęła ustami po czole i dłonią zakryła mu oczy.
— Zgaś je, bo na. zdradzą! — dodała z uśmiechem.
I wymknęła się do dalszych apartamentów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy nad ranem bal się skończył, Aleksander jeden z ostatnich przyszedł do gabinetu Adama, przebrał się i, nie myśląc nawet o śnie, rzucił się na fotel, aby żyć dalej wspomnieniem szczęśliwości bezmiernej.
Siedział tak rozmarzony, bogom równy, przechodząc myślą wrażenia rozkoszne, gdy wszedł Adam.
— Nie śpisz! To dobrze! Nie mieliśmy czasu trzech słów do siebie powiedzieć, a bardzo ciekawy jestem, co myślisz o moim liście.
— Jakim liście?
— No, ostatnim, com wysłał przed tygodniem.
— Wcalem go nie otrzymał. Byłem ciągle poza domem.
Tiens, więc ci muszę znowu wszystko da capo opowiedzieć. Wyobraź sobie, żenię się!
— Serdecznie winszuję! Zawszem cię namawiał. Ko i któraż zdobyła twe sportowe serce?
Adam wyglądał nieswój; zacząć było łatwiej, niż skończyć.
— Wiesz, ja sam dotąd nie oprzytomniałem. To było toś tak niespodziewanego, nagłego, że dalibógi gdyby nie dotykalne dowody, myślałbym, że śnię. Tyle lat byłem ślepy i niedomyślny, że Gizela mnie kocha, aż mi ona sama otworzyła oczy.