Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecie potrafię udawać jedną dobę! — mruknął. — Inni udają całe życie...
Gdy wrócił, była piąta godzina. Panowie grali w karty u Lasoty, panie ubierały się do obiadu, w tłumie i gwarze nikt się nie dziwił jego nieobecności, tylko Adam spytał, gdzie jeździł.
— Tak, trochę w pole, żeby się do jutrzejszego polowania przetrenować. Wszak od Izabelina zaczniemy.
— Naturalnie. Ale, mój drogi, poprowadzisz dzisiaj Gizelę do obiadu. Skarży się na ból głowy, a z taką nie potrzebuje forsować się rozmową.
— Służę, będę sam mówił, nie wymagając odpowiedzi.
— Dziękuję ci! Nie wiesz, jak mi jest miła ta zgoda między wami. Bałem się ciebie!
— Mnie? Dlaczego?
— Tak, myślałem...
Aleksander przerwał śmiechem.
— Myślałeś, żem ci nie brat. Uspokój się! Nie będziesz miał drugiego wierniejszego.
I podali sobie ręce.
W tej chwili odwołano Adama, a Lasota dojrzał Aleksandra i zaczął go wzywać do gry.
— Bój się Boga! Gdzie się kryjesz dzień cały? Tyle drogiego czasu przeszło! Spróbuj szczęścia!
Spróbował i zaczął wygrywać, więc po chwili cisnął karty i rzekł niechętnie:
— Nie cierpię takiej weny. Toć tu nawet niema przyjemności walki z losem.
— Istny Polikrates! — ktoś się roześmiał.
— Tak, trzeba Erynjom ofiarę dać! — odparł Aleksander takim szczególnym głosem, że pomimo gorączki karcianej Lasotę to tknęło i oczy na niego podniósł.