Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/260

Ta strona została przepisana.

— Heź ha! — krzyknął Aleksander, puszczając charty i cugle „Flammy“.
I pognał, jak wicher.
— Co za wzrok! — zawołał Lasota, ruszając za nim.
Szarak gnał ku lasom, w bok polowania, po chwili oddzielili się we troje od reszty towarzystwa, ale Aleksander dużo naprzód się odsądził i znikł im zupełnie z oczu w parowie.
Konie szły cwałem, upajał ich pęd, ale gdy wypadli na wzgórze, nie zobaczyli nigdzie ni psów, ni Aleksandra i zawahali się chwilę.
— Ku lasom! — zawołała zdyszana Gizela.
Polecieli dalej, wydostali się na izabelińskie pola, w dali słychać było krzyki myśliwych, gdy wtem Gizela zawołała:
— Patrz pan!
I wskazała charty Aleksandra, zziajane, wyciągnięte obok zduszonego szaraka.
Były tak zmęczone, że go nawet nie szarpały.
— A gdzież on? — zdziwił się Lasota.
Obejrzeli się: kopyta klaczy znać było na polu. Lasota poskoczył za tym śladem, nie oglądając się na hrabiankę. Coś go tknęło, był niespokojny.
Ona się zatrzymała i widziała, jak, ujechawszy kroków paręset, nagle się zatrzymał, przechylił, krzyknął „Oleś“ i z konia zeskoczył.
— Co tam? — zawołała.
— Niema go! Jezus Marja! Ratunku! Ludzi! — zaczął krzyczeć i biec nieprzytomny i nagle zapadł się jak pod ziemię.
Już była tam i zrozumiała wszystko.
Aleksander z klaczą zwalił się w „Pańską Debrę“, „Flamma“ przygniotła go, padając na korzenie dębu,