Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

krwawemi łzami za krzywdę, o którą, się nie mógł upomnieć, on, płatny sługa.
Wszedł na ganek oficyny, czując żądzę mordu, odwetu. Już nie panował nad sobą. Drzwi rozwarł kolanem, kopnął nogą wielki baniak gliniany, rozbił go, wodą zalał stancję i dopiero na krzyk żałosny spojrzał przed siebie.
Na zydelku w kącie siedziała Józia sierota.
Ona-to krzyknęła, uderzona czerepem garnka w samo czoło. Ostry kant rozciął głęboko, krew trysnęła, natychmiast zalewając twarz. Z drugiej stancji wpadła Kalinowska przerażona.
— Co się stało? Józiu, co tobie?
Dziewczyna zwinęła się w kłębek na ziemię i zemdlała.
Tedy Kalinowski nagle ostygł, opamiętał się, rzucił do dziecka, porwał je na ręce i położył na łóżku. Chwilę w milczeniu ratowali ją, cucili, dopiero, obejrzawszy, że rana nieciężka, Kalinowska spojrzała na syna. Znała go, zgadła, co zaszło.
— Ty wiesz, że możesz się stać mordercą. Ojciec twój siedział i umarł w więzieniu, chwalebny. A ty, jeśli się nie poprawisz, w jakim będziesz? Ty wiesz, coś mi przysiągł, jakeś omal nie zakatował złodzieja w spichrzu! Tak dotrzymujesz?
— Matko, oni mnie złodziejem nazwali! Oplwany jestem, opoliczkowany, zhańbiony! Bodajem się był nie rodził, bodaj przeklęty był ten dzień, gdyś mnie tu przywiozła! Ja, ja nie wytrzymam!
Załamał ręce na głowie, aż trzasnęły stawy, obłęd rozpaczy miał w oczach.
Tedy Kalinowska wzięła go za ramię i pociągnęła za sobą do drugiego pokoju, zamknęła drzwi, przyprowadziła go do ściany, gdzie wisiał krzyż, gromnica