Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

— A poco ona teraz panu? Przecie pan weźmie po generałowej najmniej dziesięć tysięcy, majątek kupi gdzie daleko może?
— A, ba! A jak nie wezmę ni grosza, to pojadę w świat szukać szczęścia. A na mojej Zozuli najdalej i najprędzej zajadę.
Śmiał się, zakładając wędzidło.
— Jutro już się do was matka sprowadzi — dodał, kładąc nogę w strzemię. — Każcie w piecu napalić!
— Będzie ciepło. Dziewczęta jej posłużą i wyręczą. Bądź pan spokojny! Ale to słyszę, prawdziwe dziedzice generałowej zjechali, bo dali pocztyljonowi dwa złote na piwo. Niewysokiego rodu całe to gniazdo.
Kalinowski poczerwieniał.
— Co po tytule, gdy pusto w szkatule! — odparł. — I ja z rodu magnatów, a nędzarz-sługa.
— Pan to co innego. Pan służy, to prawda, ale w panu fantazja pańska. Ho, ho, z pana jeszcze nikt nie drwił, a z nich już się śmieją.
Kalinowski dotknął prętem czapki i wyjechał za wrota.
Patrzyły za nim córki Sucheńca i trącała jedna drugą.
— A ładny, gdyby lanszaft! — westchnęła jedna.
— A dumny, jak królewicz! — szepnęła druga.
I gapiłyby się i wzdychały dłużej bezczynnie, gdyby ich ojciec do domu nie zapędził.
— Wyglądajcie, wyglądajcie! — burczał — Niech no ja którą z nim na romansach złapię, popamięta! To nie dla was kawaler.
Marcysia, starsza i rezolutna, postawiła się śmiało.
— Jak mnie zaczepi, to się wcale na tatusia oglądać nie będę! — zachichotała, umykając do kuchni.