Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/37

Ta strona została skorygowana.

Posłano po Józię. Dziecko, posłyszawszy, że ma iść do pałacu, oparło się, szlochając i tuląc w najciaśniejszy kąt, ale Kalinowska przekonała ją, że powinna słuchać swych nowych opiekunów.
— Idź, grzecznie się przywitaj, jeśli cię o co spytają, śmiało odpowiedz i zabierz swoje pudełko, bo może cię zatrzymają tam. No, idź, dziecko, idź! Po rękach ich nie całuj mała, ani proś o co! — dodał Kalinowski.
Dziecko poszło, tym ostatnim rozkazem jakby ośmielone. Przypomniały jej te słowa sieroctwo i wyzysk, zbudziły na dnie duszy hardość.
Na progu sypialni zostawił ją lokaj.
— Jest mała Józia! — oznajmił i odszedł.
Wojewódzcy spojrzeli ciekawie. Dziecko było uosobieniem nędzy i zbiedzenia. Drobna, chuda, śniada, z wielkiemi żałosnemi oczyma, stała w progu, ginąc cała w kaftanie Kalinowskiej i oburącz trzymając drogocenne swe pudełko.
— Choźże bliżej, moje dziecko! — rzekła łagodnie Wojewódzka. — Co ty masz w rękach?
— To moje rzeczy! — odparł cichutki głosik.
— Złóż-że je na dawnem miejscu! Ty tutaj sypiałaś, w pani generałowej pokoju?
— Nie, tu obok, w ubieralni.
— Ko, więc się tam rozgość napowrót i chodźże tu do nas! Dostaniesz cukierków. Tyś przecie sierota, na wychowaniu byłaś, a teraz u nas będziesz! Nie lękaj się nas, nie skrzywdzimy cię nigdy!
Dziecko zniknęło na chwilę i wróciło już bez pudełka, ale zawsze nieufne i dzikie.
Wojewódzka przyprowadziła ją do stolika i dała garść cukierków.
Tedy Józia rozejrzała się i, widząc nieład w pokoju, podniosła oczy na swą nową opiekunkę i spytała: