Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Znali się ze sobą, przywitali i urzędnik markotny, rzecz zagaił:
— Nieprzyjemna sprawa, panie Kalinowski. Oto nigdzie nie znaleziono pieniędzy generałowej.
— Bo je pewnie trzymała w banku — odparł spokojnie.
— Ba, kiedy i na to nie ma żadnego śladu. Jest tylko spis wartości, numera biletów, zresztą nic.
— W takim razie muszą być gdzieś w domu ukryte.
— Szukano i szukają wciąż bezskutecznie. Trudno przypuścić, aby stara, niedołężna kobieta, odrywała posadzki lub wybijała cegły. Nieprzyjemny interes. Pan mnie w niczem nie może poinformować?
— Nie. Domowym tu nigdy nie byłem, nawet dobrze rozkładu sal nie znam; generałowa przyjmowała mnie co sobotę, tutaj, przy tem biurku, przeglądając raporta gospodarskie, podpisywała, co trzeba, pieniądze przynosiła z sypialni, zawsze mniej, niż się należało, dochody pobierała sama, niewielem miał i widywał gotówki. W księgach zostały zaległości.
— To jest źle, bardzo źle! Pan mi pomóc nie chce. Muszę być szczery. Nowi dziedzice obciążają posądzeniem pana.
— Jakiem posądzeniem? Żem ich okradł? Niczegom się lepszego po nich nie spodziewał. Ale posądzenie trzeba dowieść, bo jeśli nie dowiodą, ja ich do obrachunku pociągnę.
Zamigotały mu oczy tak strasznie, że aż urzędnik wzdrygnął.
— Ależ panie Kalinowski, trzeba być bezstronnym. Obcy ludzie nie znajdują tak olbrzymiej sumy. Pan tu był rządcą i gospodarzem, krewnym zmarłej. Do kogóż mają mieć pretensję?