Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

— Ja nie potrzebuję ich przeprosin, ale krwi. Oni mi dadzą satysfakcję szlachecką.
— Oleś! Milcz i opamiętaj się! — zawołała matka.
Urzędnik pokręcił markotnie głową i wyszedł.
Aleksander zabrał gospodarskie księgi i ruszył za nim, wśród ciżby gapiów, otaczających ganek.
Kalinowska zawołała chłopów i wyprawiła do miasteczka większą część gratów. Zostawiła niezbędne tylko i w pustce chłodnej czekała na syna. Godziny mijały. Widziała przez okno, jak Aleksander z wójtem i pisarzem prowentowym chodzili po gumnie, zapewne odbierali od niego inwentarz i remanenta, potem wrócili do pałacu i zmrok zapadł, a on nie przychodził. Począł ją szarpać coraz gorszy niepokój. Naprzeciw do kwatery ogrodnika wchodzili ludzie, nosili wieści i plotki, rozlegały się okrzyki, śmiechy, to znów oburzenie, do niej nikt nie przychodził, a ona też pytać nie wychodziła. Nagle zaskrobało coś do drzwi i na progu stanęła mała Józia, wystraszona, oglądając się, jakby ją gonili. Kalinowska drgnęła.
— Co tobie, Józiu?
— Proszę pani, proszę pani. Zabiją pana Aleksandra.
Kalinowska rzuciła się do drzwi i pobiegła do pałacu. Sama nie pamiętała, jak się znalazła w kancelarji pełnej ludzi, nad synem, który zbroczony krwią, leżał na kanapce. Urzędnik, dwuch strażników krzątało się koło niego, a przy ścianie, blady, jak trup, stał Wojewódzki, którego syn gwałtem ciągnął za drzwi. Na biurku leżał rewolwer, na stosach ksiąg, przy gospodarskich kluczach.
— Oleś! Zabili mi go! Jezu! — jęknęła matka.
Urzędnik zwrócił się do niej bardzo blady.