Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/47

Ta strona została skorygowana.

— Nie, nie! Żyje! Niech się pani uspokoi! Pod obojczykiem strzał, tylko krew zbiegła. Pojechali po doktora? — zwrócił się do strażnika.
— Bazyl konno pojechał!
Kalinowska już umilkła. Pochyliła się nad synem. Łzy jej oblały mu twarz, rozwarł oczy.
— Zabierzcie mnie stąd, matko! — jęknął.
— Zabiorę, biedaka, zabiorę — szepnęła i zwróciła się do urzędnika. — Dajcie mi pomoc, panie! Poślijcie po wóz! Zawiozę go do miasteczka. Mamy tam kwaterę.
— Doktór zaraz będzie. Niebezpiecznie go przewozić bez jego pozwolenia.
— Ja, matka, mam prawo. On tu nie zostanie, choćby miał w drodze umrzeć. Dosyć tu był! Dosyć mu wzięli! Dosyć wysłużył.
— Tak! Tego już za wiele! — mruknął urzędnik. — Marcin! Ruszaj po podwodę! Żywo!
Kalinowska obejrzała opatrunek syna i przykucnęła na ziemi obok jego głowy. Urzędnik stał bezradny pod piecem, gryząc zawzięcie paznogcie.
Nagle kobieta podniosła oczy, boleścią rozszerzone i spytała głucho:
— Czy on zasłużył na to, panie? Uniósł się lo bezpamięci?
— Ostro mówił, prawda! — odparł urzędnik. — Domagał się wypłaty najmu i pensyj zaległych. Wtedy pan Wojewódzki nazwał go złodziejem i oszustem, wodzem szajki łotrów. Tedy on mu rzucił rękawiczkę w twarz, a ten strzelił, zanim się kto obejrzał, że ma rewolwer. Kula mu przeszła koło ucha, tuż. Awantura! To są jacyś straszni ludzie! A pewnie pozwolenia na broń nie ma! — dodał, biorąc rewolwer ze stołu.