Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

Trzeba ogród uprawić, zostawię mamie trzysta rubli, a resztę z sobą wezmę i pojadę.
— Dokąd? Przecie nie zaraz. Musisz być zdrów zupełnie.
— Za parę tygodni. Pojadę do kolegi nad granicę galicyjską, do Kazimierza Sochowicza.
— Nie mówiłam ci? Odesłali ci z Kuhacza pieniądze, krowy i klacz.
— Jest klacz? — rozjaśniła się mu twarz i natychmiast znowu spochmurniała. — Ale przecie mama nie wzięła pieniędzy?
— Nie!
Pochylił się i pocałował ją w rękę.
Twardy on był i nieprzystępny sentymentom, ale go przejął i rozczulił jej spokój i ten hart Spartanki.
— A ja oprócz nędzy, nic mamie nie wysłużyłem — szepnął miękko.
— Cicho, cicho! Niema o czem mówić. Niewinny jesteś, to dosyć. A jak mi kiedyś jednego dnia wszystko przepadło: twój ojciec, fundusz, dach nad głową, chleba nawet kawałek, tylko tyś został malutki. Już gorszego dnia nie będzie! I cóż? Przecie wytrzymałam, rąk nie opuściłam. Nie dręcz się, byle czystym być w duszy! I to minie! Ale, widzisz, wychowałam cię, jesteś dorosły, rządzisz sobą i mną już teraz, ale przecie moją wolę uszanujesz, gdy ci parę rad dam. Zostanę tutaj, jedź spokojny, szukaj doli i szczęścia, o mnie się nie troszcz, nawet nie pytam, poco i gdzie pędzisz, będę czekała na ciebie. Tylko ci każę wziąć wszystkie pieniądze, co mamy, mnie zostawisz kilkanaście rubli, dalej sama sobie poradzę.
Potrząsnął głową.
— Za nic!