Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Już go owładnęła żądza tej awanturniczej jazdy w świat, dręczyła bezczynność i niepewność, paliło się w głowie od chaosu planów i projektów.
Kalinowska znała ten dziki ogień jego spojrzenia, gorączkę ruchów i małomówność, oznaki upartego jakiegoś postanowienia, którego nie było sposobu zwalczyć, więc nawet nie próbowała sprzeciwiać mu się, ani pytać o cokolwiek.
Zajęła się ekwipowaniem go na drogę, streszczając bagaż do zawartości małego tłomoczka, który miał u siodła przytroczyć, i karmiąc go, jak mogła najlepiej. Wyprosiła tylko, by zabawił jeszcze dni parę, niby, że jej pranie zalegało. Te parę dni on już jak nie swój chodził od stajni na ulicę, to znów w izbie rozkładał po raz setny kartę gubernji i oczami szedł za swą drogą. Miał trzydzieści mil do majątku owego kolegi Sochowicza, który go parokrotnie do siebie zapraszał, stręcząc bardzo dobre dzierżawy lub interesy. Od pół roku, zapewne zniechęcony odmową, umilkł zupełnie, ale Kalinowski liczył na niego i był pewny dobrej rady i pomocy. Ostatniego wieczora przecie rozgadał się z matką.
— Za tydzień będę na miejscu i zaraz do mamy napiszę. Sochowicz mi stręczył jeden ze swych folwarków. Miał dać inwentarz na wypłatę i ratę z dołu. Jeśli nic się nie zmieniło, to może i za parę tygodni po mamę przyjadę, a jeśli się odwlecze, to bodaj kolonję tymczasem kupię; tam majątki parcelowane. Byle coś swojego mieć, choć dwie morgi, ale własne. Klacz sprzedam, zegarek, strzelbę, wszystko, bodaj własnemi rękami jaką chałupę sklecę, a pod cudzy dach się nie wprowadzę.