Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/62

Ta strona została skorygowana.

Wstała, pocałowała go w głowę i dopiero spostrzegła, że Józia dotąd nie spała, tylko siedząc na zydelku, przysłuchiwała się rozmowie.
— Spać, dziecko, spać! — zawołała. — I ty, Olesiu, połóż się i wypocznij. Za parę godzin świt!
Gdy się Aleksander obudził, już się matka krzątała, przygotowując mu herbatę; różowy brzask zaglądał przez okno. Zerwał się, żywo się okrzątnął i poszedł do stajni. Zastał tam Józię przy klaczy. Z wielkim trudem wwindowała na wysokość żłobu wiadro, pełne wody, i przyglądała się, jak zwierzę piło.
— Co też Józia dokazuje! — oburzył się.
— Krystyna bała się jej — odparła, spoglądając na dziewkę, dojącą krowy. — Niech się pan nie gniewa! Chciałam pana wyręczyć, bo pan dziś już jedzie! — jąkała się, wystraszona.
— Ja się nie gniewam, dziękuję! — odparł łagodnie. — Nawet mam prośbę do Józi.
Spojrzała na niego, cała w słuch zmieniona.
— Pojadę daleko i będę o matkę niespokojny. Jakby tu was spotkało co złego, choroba, albo niedostatek, a matka nie chciała mnie trwożyć, to Józia do mnie napisze. Józia potrafi napisać?
— Napiszę, tylko mi kto kopertę zaadresuje! — odparła bardzo roztropnie.
— Ja Józi dam gotowe zapisane koperty z marką.
— To dobrze. Napiszę panu i ja — zająkała się — i ja będę pani bardzo pilnować!
— Dziękuję Józi!
Podał jej koperty, które zaraz schowała do kieszeni i wyszli ze stajni. Dziewczynka dreptała za nim i coraz bardziej ośmielona, rzekła:
— A jak pan odjedzie, to może mnie zabiorą znowu do Kuhacza?