Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/64

Ta strona została skorygowana.

A już i cała rodzina Sucheńca była na podwórzu. Stary obejrzał raz jeszcze podkowy klaczy, rzemienie i popręgi, dawał wskazówki co do drogi, córki się gapiły, przecierając oczy ze snu, czy z łez.
Wreszcie klacz już była do drogi gotowa i, wychodząc ze stajni, parsknęła ochoczo.
— O, poszczęści się panu! — rzekł na otuchę Sucheniec.
— Musi się poszczęścić! — odparł hardo Kalinowski.
Pożegnał ich wszystkich, otworzył przed matką wrota na ulicę i za Józią się obejrzał.
— Chodź, Józiu! — zawołał.
Słońce całe się wynurzyło, gdy szli ulicą.
Kobiety naprzód, on za niemi, prowadząc klacz za cugle. Mało co mówili. Naprzeciw kościoła pomodlili się chwilę, a potem, mijając ostatnie domy miasteczka, rzekła Kalinowska:
— Będziesz po nas wracał tą samą drogą. I, da Bóg, pojedziemy nią wszyscy razem! O tem trzeba myśleć, żeby siłę zachować. Ja spokojna jestem, że się wybijesz, a o mnie bądź spokojny!
Wstąpili na wzgórek za starą kapliczką. Przed nimi, prosto, daleko, gościniec biegł, pusty zupełnie o tej godzinie.
— No, teraz jedź z Bogiem, synku! — rzekła Kalinowska odważnie, bez łez i wybuchów.
Ucałował jej rękę, przeżegnała go krzyżem, potem nad Józią się pochylił i pocałował w głowę i oto już był na siodle i zjeżdżał na prosty, daleki gościniec. Obejrzał się raz. Matka uśmiechnęła się do niego przez łzy. Józia patrzyła z przerażeniem bolesnem w oczach.
— Zostańcie z Bogiem! — zawołał.
— Do zobaczenia! Daj ci Boże, szczęśliwie!