Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.
IV.

Pierwsze cztery dni podróży były monotonne. Aleksander oszczędzał klacz, chociaż szlachetne zwierzę dawało dowody niebywałej siły i wytrzymałości. Pięć mil szła codzień, wieczorem równie ochoczo, jak rano, nietknięta ani razu prętem, mało co spocona nawet. Kraj był nieciekawy, obcy, noclegi niewygodne po karczmach przydrożnych. Zresztą niepewność celu trapiła nieznośnie.
Piątego dnia krajobraz się zmienił: okolica była górzysta; drogi pełne wybojów, kręte, pokryte wiosennemi wodami, i w gmatwaninie ich zbłądził Aleksander. Na dobitkę złego klacz zgubiła podkowę, poczęła utykać.
Zatrzymał się tedy w pierwszej spotkanej osadzie i spytał o kowala.
Ale osada — był to tak zwany majdan: chałup kilka wśród lasów, kuźni nie było, ludzie rozeszli się do robót w polach.
Staruszka, doglądająca wnuków, przyjęła Aleksandra gościnnie, a on, rozluźniwszy popręgi klaczy, odpoczywał przed chatą, rozpytując starej o drogę.
— Lasy te wokoło, to wszystko pana Kalinowskiego! — opowiadała, ręką na wsze strony ogarniając