Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/68

Ta strona została skorygowana.

— Het za Małyniami, w kącie, za lasem.
To mu dodało znowu otuchy do drogi. Zapłacił starej za mleko i siano, podziękował i znowu był na drodze, osadzonej kwitnącemi czereśniami, pnącej się dość stromo ku lasom.
Jechał, puściwszy wolno cugle i rozmyślał już o kolonji w tym Mniszewie, o którym ledwie się dowiedział. Po raz setny obrachowywał swe środki i tak się w swych myślach zatopił, że nie spostrzegł, jak się w las zanurzył. Las był czarny, gęsto podszyty, pocięty gdzieniegdzie trybami, sadzonemi świerczyną, utrzymany bardzo starannie. Klacz, orzeźwiona cieniem, parsknęła ochoczo i poczęła strzyc uszami, nasłuchując na jakieś dalekie odgłosy. Czuła daleko w gąszczu konie. Wreszcie i Aleksander dosłyszał jakieś głosy i począł się rozglądać.
Jednym z trybów jechało konno ku głównej drodze trzech jeźdźców i dama, żywo rozmawiając. Dojrzał ich zdaleka w ramie świerków i w ciszy słyszał każde słowo rozmowy, prowadzonej po francusku przeważnie.
Jeden z mężczyzn opowiadał coś z zajęciem:
— Podobno były to moje krewne! Jak żyję, anim ich widział, anim słyszał o ich istnieniu.
— Bardzo mile się zamanifestowały sukcesją — przerwał drugi głos.
— Więcej z tem mam kłopotu, niż korzyści naprawdę i żeby nie Zborów niedaleko, byłbym w rozpaczy. Musiałbym chyba zamieszkać gdzie w karczmie, zanimbym interesa urządził.
— Więc dom w ruinie? — spytał głos kobiecy.
— Naturalnie, a przytem te trzy groby na podwórzu, tuż pod gankiem.
— Pan się boi strachów?