pewna siebie, od niechcenia kierując szalonym wierzchowcem. Spojrzeli wszyscy na Aleksandra, ona też objęła oczyma konia najprzód uważnie, jego potem, jako mało ważny dodatek, zwróciła się wreszcie do jadącego za nią mężczyzny i rzekła po francusku:
— To dziwne, jaki ten koń podobny do naszej „Alicji“! Pamiętasz?
— Ba, ktoby to cudo zapomniał? To mnie uderzyło od pierwszego rzutu oka, chciałem wołać: Alicja! Ale ta młodsza, jej córka. Skądże? Przecie kupił ją przed pięciu laty Wrangel, odprzedał Von Hassowi i u tego zdechła! Ale to dziwne podobieństwo!
— Pani pamięta klacz, sprzedaną przed pięciu laty w tej masie koni, które posiadacie? — zagadnął drugi mężczyzna, ów dziedzic Mniszewa.
— Tę może wyjątkowo, bo ją kochałam! — odparła chmurno, wciąż na klacz Aleksandra patrząc.
— I Adam sprzedał pani ukochaną?
— Musiał! Wzięła sprzedażną nagrodę wypadkiem.
— Ciekawym, kto to być może? Siedzi na koniu rasowo i takie ma zwierzę krwi, a przecież ktoś obcy. Kupiłbym u niego tę klacz! Ta musi dopiero skakać, jak sarna! Uf, smaczna!
— I grubo warta! — dodał trzeci towarzysz. — Każ masztalerzowi jechać za nim, a jak się dowiesz, kto i co, podeślij swego Malcza! Ten ci ją wyszachruje. To ktoś przygodny, może szuka posady.
— Drab pyszny w każdym razie i na oficjalistę nie wygląda. Klacz zdrożona i utyka, zgubiła podkowę! Muszę ją mieć!
Wstrzymał konie i skinął na masztalerza, który jechał za nimi.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.