Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/73

Ta strona została skorygowana.

— Uf — wydarło się ze wszystkich ust. — Opatrzność umieściła tu tę szopę!
— Zmokłem do nitki! Ale pani! Okropność! — zawołał dziedzic Mniszewa.
— Nic mi nie szkodzi! Ale gdzie się podział ten piekielny jeździec i koń? Zapadł się w ziemię!
— To był ten z Lenory Bürgera! Die Toten reiten schnell!
— Pst! — szepnął Adam Kalinowski. — Toć on tu jest! Tam w głębi!
Wszyscy spojrzeli w mroczną głąb szopy i umilkli.
Burza rozszalała się na dobre, był tylko jeden bezustanny huk, co chwila trzask grzmotów, a deszcz lał jak z wiadra. Poczęło kapać przez strzechę.
— Pańskie oko konia tuczy! — rzekł sentencjonalnie drugi konkurent, młody, poważny mężczyzna. — To twoja szopa, Adamie; każesz ją na nowo poszyć teraz. Pszenica skorzysta na twej tu obecności.
Deszcz zabijał przez drzwi, usunęli się wszyscy w głąb, byli już obok Aleksandra.
— To jednak strasznie piękne! — rzekła panna, wzdrygając się na bezustanne zygzaki ognia.
— Wartoby wrota zamknąć! Gdzie u licha został masztalerz? — zawołał dziedzic Mniszewa. — Potrzymajno konie, Adamie, ja spróbuję! Pomóż mi panie Żarski!
Ruszyli we dwóch, ale daremnie targali wierzeje. Drzwi osunęły się i opadły w ziemię.
Aleksander stojąc oparty o klacz, patrzył na nich z uśmiechem. Gdy wrócili zasapani, on się naprzód wysunął, wziął walający się pod ścianą drąg, drzwi zaważył i przymknął, potem w milczeniu na swe miejsce wrócił.