Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję panu! — rzekła panna.
Uchylił zlekka czapki i znowu o klacz się oparł, gładząc ją pieszczotliwie po szyi.
Wtem błysło i jednocześnie rozległ się huk straszliwy, krzyk straszny, ryk konia i dym napełnił całą szopę. Aleksander upadł, ale wnet się zerwał, nic nie słysząc; odurzony był, ale cały. Rozejrzał się, rzucił się do drzwi, pchnął je i wrócił do środka. Jeden koń leżał martwy, trzy rzucały się jak wściekłe i ledwie drzwi otworzył, wyleciały na powietrze, drżąc, trzęsąc się całe. Jego tylko klacz wtulona w kąt, drżąca, parskała przerażona, ale cała i przytomna. Ludzie leżeli wszyscy na ziemi.
— Jezus Marja! — w duchu jęknął Aleksander, porywając pannę i wynosząc ją na powietrze.
Żyła przecie, oddychała, tylko nie mogła wydać głosu i ręce podnosiła do uszu, jęcząc.
Posadził ją na ziemi na deszczu i wpadł napowrót do szopy. Kalinowski i Żarski podnosili się z ziemi, tylko ogłuszeni, trzeci leżał jak trup obok zabitego konia.
Tego porwał Aleksander i poniósł za szopę w rów, tam go ułożył i począł nań rękami ściągać ziemię, ryć ją, drapać i zakopywać nieszczęśliwca. Pierwsza przyszła mu z pomocą panna. Blada, przerażona, ale przytomna, zrozumiała, co czyni i, uklęknąwszy, poczęła także ziemię ściągać, przykrywać nieruchomego. Tak pracowali, dysząc ze zmęczenia, nic do siebie nie mówiąc. Wreszcie ona, szczękając zębami, wykrztusiła:
— On nie żyje! Boże mój!
— Będzie żyć, uratujemy! A tamci?
— Wyszli z szopy, tam siedzą!
— Wnet odejdą. Odurzeni! Tylko koń pani już nie weźmie żadnego wyścigu.