Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

ubrany w szarą kurtę i mocno zabłocone buty, i spożywał snać kolację.
Naprzeciw niego stała, podając mu potrawy, niemłoda kobieta.
— A sa Madej! Leżeć! — krzyknął gospodarz, zrywając się na ratunek przybysza, i stanął oniemiały, gdy pies potoczył się ku ścianie napół zdławiony.
— Zdrowy uścisk! — zaśmiał się wreszcie. — Ale bestja zasłużył! Zawsze mu gadam: Trafisz na swego! Ot i trafił! No, czem mogę panu służyć?
— Czy zastaję pana Sochowicza?
— Oho, zdaleka pan snać jedzie! Pan Sochowicz wyprowadził się stąd już od trzech miesięcy.
— Dokąd wyjechał?
— Gdzieś za Wisłę. Nie wiesz, jak to się nazywa, Paulinko?
— Nie pamiętam, w Kutnowskie. Wziął tam dzierżawę, czy kupił jakiś majątek.
Aleksander milczał, jak zabity. Wszystkie jego nadzieje i plany rozwiały się, jak sen.
Pies skrył się pod stół i oszczekiwał go zajadle, gospodarz oglądał go od stóp do głowy. Wreszcie młody człowiek oprzytomniał, zebrał na nowo energję.
— Proszę mi zatem darować najście domu! — rzekł, kłaniając się i zabierając do odwrotu.
— Za pozwoleniem! — zatrzymał go gospodarz. — Czy pan myśli, że tu cygańska nacja mieszka? Niema pana Sochowicza, ale jestem ja, Czesław Dukszta, i pana, tak jak wroga, nie puszczę bez chleba i soli. Musiał pan nielada kawał drogi dziś zrobić!
— Mil pięć, ale w drodze już jestem pięć dni.
— Jakże? Furmanką, swemi końmi?
— Konno!