u drzwi powyrywane. Wrócił tedy do wsi i spytał o sołtysa.
Wypadkowo chłop nie był na robocie, bo leżał chory w chałupie i nudząc się w samotności, rad był gawędzie.
— Ja do was, sołtysie, wstąpiłem, żeby się spytać, czy prawda aby, że kolonizują dwór!
Chłop stęknął i splunął.
— A juści. Najedzie ta choroba, kolonisty, trza będzie zginąć od takiego sąsiedztwa.
— A sami to nie chcecie rozkupić?
— Nie! Po pierwsze, to i ochoty niema, dość jest swego, a po drugie, to i z pieniędzmi skąpo. Dużo nachwytasz, źle połkniesz!
— Ale to we dworze ni budynków, ni inwentarza!
— A niema. Wieś grunta wyrabiała, dziedziczki nie chciały o niczem słyszeć, byle ciężary zapłacić i im zboża krzynę dać na wikt. Tak i było.
— A czemuż je tak pochowali, nie po ludzku?
— Wola ich taka była i proboszcz się nie sprzeciwił. Musi heretyki jakie były. Ja ta i myśleć o tem nie rad, a te ludzie, co ich chowali, to precz pomarli, a one we trzy, to nocami po sadzie chodzą. Juści to miejsce nieczyste i tego dworu to nikt nie weźmie za darmo! A myśli pan, że z onych dworskich gruntów było komu szczęście? Wiadomo, łasi się człek na ziemię i my się na nią łasili, ale w korzyść to nie szło, to ogień wziął, to złodziej, to choroba. Co który wziął, potrzymał, to rzucał. A ilu bez pory pomarło, a ilu się rozpiło! My ta tego dworu nie kupimy! Niech kolonisty próbują! Napędzili ich tu już ćmy faktory, a jakoś dotąd żaden się nie kwapi. Co na te groby popatrzy, co z ludźmi pogada, to i poszedł i przepadł.
Dziedzic pono na nas są źli, że to niby my odmawiamy,
Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.