— Nazywam się Kalinowski Aleksander. Przybyłem tu aż z Podlasia do kolegi Sochowicza, alem go już nie zastał. Szukam folwarku; nastręczył mi się przypadkiem ten Mniszew, więc przybyłem do Zborowa, bo pan Lasota tu przebywa.
— A tak. Bawi we dworze. Więc pan imiennik tutejszego dziedzica. Może krewny?
— Nie znam go — odparł wymijająco.
— No, szczęść Boże! Kupuj pan Mniszew, jeśli wola. Bają ludzie okropne rzeczy o tym dworze, ale ktoby w to wierzył? Kościół nawet zabrania. A teraz proszę pana na kawę i gawędkę.
— Dziękuję proboszczowi, ale nie będę go dłużej sobą zajmował.
— Dajże spokój ceregielom! Podróżny jesteś, obcy, co masz się poniewierać po żydach, rozgość się u mnie. Jest łóżko wikarego, który na tydzień do umierającego ojca odjechał. Prześpisz się, a za gościnę pogawędzisz. Z Podlasia jesteś, może znasz moje kąty. Ja rodem stamtąd, z Bukowa. Znasz?
Aleksander po chwili wahania, przystał. Zasiedli do kawy, gdy we drzwiach ukazała się Raczkowska. Ksiądz ją wnet poznał.
— Aha! Jesteś! Leżą tu u mnie pieniądze dla twego męża; dostanie je, dostanie, byle nie kręcił.
— Już ja w tem, że nie będzie. Niech mi ksiądz dobrodziej zaufa! Kazałam mu zaraz wstać i iść do pałacu i powiedzieć prawdę, że z kolonistów nic nie będzie, i papiery oddać i od tej sprawy się odczepić. Ofiarowałam się też do Częstochowy, żeby mnie Najświętsza Panna broniła od złego.
— To dobrze! Tylko męża pilnuj, żeby ci nie popsuł szyków i u Matki Boskiej! Powiedz mu też, żeby się za tydzień do mnie zgłosił.