Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Komu?! Zresztą muszę sprzedać! Termin minie! Wiesz, Adasiu, kup ty — zawołał prosząco.
Mon cher, radbym, ale doprawdy nie mogę. Ile kapitału włożyłem w ziemię, tyle mi ubyło procentu. To mi nie przynosi nic, oprócz kłopotu. Zaproponuj Gizeli, ona to lubi, a ma leżące kapitały. Zresztą — może Żarski?
— Et, Żarski! On drwi sobie! Mówi, że się boi, bo tam duchy chodzą. Proponowałem mu. Właściwie ja to muszę skończyć temi dniami, bo muszę wracać do Wiednia. Mam tysiące zobowiązań i interesów i chory jestem. Pojadę do morza.
— Nie jedziesz z nami do Warszawy? — zdziwił się Kalinowski.
— Nie mogę. Jestem rozbity. Muszę się leczyć.
— Et, głupstwo! Trochę nerwów. Zobaczysz jeden ładny finish i będziesz zdrów. Przecie masz zakłady na „Kormorana“.
— Bierz djabli wszystko! — mruknął apatycznie Lasota.
W tej chwili wszedł służący.
— W kancelarji czeka interesant na jasnego pana. Już trzeci raz tu jest.
— Do mnie? — spytał Lasota.
— Tak jest.
Lasota wstał leniwie i wyszedł. Ruszył się też Kalinowski.
— Pójdę do treningu! — rzekł.
W kancelarji czekał Aleksander. Pomimo wysiłku woli, blady był i szczęki mu drżały, jak przed egzekucją. Ukłonił się i przez chwilę nie mógł się odezwać.
— Chciałbym nabyć u pana Mniszew! — rzekł wreszcie.
Ale Lasota przypatrywał mu się i zawołał: