Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ to pan był wtedy w szopie! To pan mnie uratował! Doktór mówił, że gdyby nie zakopanie w ziemi, byłoby po mnie.
— Może być, ale o tem każdy wie i gdyby we mnie grom trafił, panby mnie podobnież ratował.
— Wątpię. Wstyd mi wyznać, ale zmykałbym, ile sił. To jest zbyt przerażające.
— Pierwszy raz. Potem się oswaja.
— Dziękuję! Wolę się nie oswajać! Więc pan chce kupić Mniszew? Jestem gotów do najwzględniejszych warunków i możliwych ustępstw, tem bardziej dla pana. Zna pan majątek?
— Od tygodnia spędzam tam całe dnie. Poznałem wszerz i wzdłuż dokładnie. Ile pan zań żąda?
— Bez targu — dwa tysiące za włókę.
Zanim Aleksander mógł odpowiedzieć, wszedł Kalinowski.
— Przepraszam, że przerywam, ale u bramy stoi klacz. Czy do pana należy?
— Do mnie.
— Czy pan ją ma na sprzedaż?
— Nie.
— A wolno się spytać o jej pochodzenie?
— Wychowałem sam. Matkę kupiłem, gdy jej zamierzano w łeb strzelić, bo złamała nogę w biodrze. Źrebię się urodziło, ale matka zaraz zdechła potem. Chowałem, jak dziecko!
— To ona! Córka Alicji i King Artura. Co za gałgany ci masztalerze! A Wrangel mi mówił, że padła w drodze. Proszę pana uprzejmie opowiedzieć mi cały wypadek. Trzeba spisać o tem protokół, zarządzić śledztwo, wyjaśnić sprawę.
— Poco? Mam kwit, żem za klacz zapłacił, a sprzedać jej nie mam zamiaru.